piątek, 30 grudnia 2016

Zatoka Halong moim okiem

Zatoka Halong Bay jest jedną z wizytówek Wietnamu. Czy warto tam zawitać? Odpowiem tak, ale z lekkim przymrużeniem oka.
Nazwa Ha Long związana jest w legendą o smokach i w dokładnym tłumaczeniu znaczy "Lądującego Smoka". Najłatwiej dostać się tu z Hanoi i od razu wykupić wycieczkę zorganizowaną. Dlaczego? Trafiłam na grupkę obcokrajowców, którzy wykupili tylko podróż do Halong City. Niestety zostali oszukaniu i trafili z resztą wycieczki o wiele dalej, czyli do Halong Bay, gdzie musieli na własną rękę szukać transportu, na nic zdały się gorące rozmowy z przewodnikiem. Po prostu wyrzucono ich bagaż. Więc sami widzicie, że po takim początku wycieczki, moje nastawienie było sceptyczne. I do tego pogoda w pierwszym dniu nie dopisała, wprawdzie nie padało, ale słońca nie uświadczyłam.

Czekając na nasz prom poznałam kanadyjskiego pilota, który oblatywał zatokę wodolotem. Na taką przyjemność pozwolić sobie mogli przede wszystkim Chińczycy, którzy bez chwili wahania płacili ok. 300 dolarów za 15 minut lotu. Samolot prezentował się świetnie, ale Kanadyjczyk z widocznym problemem z uzębieniem, obściskujący się z naszą kelnerką ze sztucznym biustem i w o wiele za skąpej sukience to już ponad moje siły:)


Wszystko jednak rekompensowała 40minutowa podróż promem. Halong Bay została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO ze względu na mnogość wysepek, tworzących niesamowite formacje skalne. 


Polecam wykupić przynajmniej jeden nocleg na łodzi lub nawet dwa, ale wtedy koniecznie z noclegiem w bungalowach na Małpiej Wyspie. Ze względu na budżet zdecydowałam się na nocleg na wyspie Cat Ba i jeden na łodzi (85 dolarów).
Z wycieczkami zorganizowanymi jest zawsze tak samo - nic nie jest zgodne z planem:) Ich motto powinno brzmieć SAME SAME BUT DIFFERENT. To co było zaplanowane na pierwszy dzień, zostało po części wykonane drugiego dnia.
Z promu zeszliśmy na wyspę Cat Ba, której połowę powierzchni stanowi park narodowy. Była pewna, że na przystani dopadną mnie taksówkarze, a tu pierwsze zdziwienie - czekał tylko podstawiony autokar, który jedyną drogą dowiózł do hotelu. Jedzenie pozostawiało niestety wiele do życzenia, więc szybko wybrałam się do portu. I tu kolejne zdziwienie: liczyłam na rozrywkowe miejsce, takie jak na tajlandzkich wyspach. A tu tylko kilka knajpek na krzyż, aż dziwne, bo w tym miejscu znajduje się mnóstwo hoteli i hosteli. I odradzam siedzenie na molo po zmroku. Podpływają tratwami i proponują rejs na łodzie rybackie...
Co można robić na wyspie? Trekking, trekking i jeszcze raz trekking. Można wynająć skutery i wybrać się na jeden ze szlaków. Niektórzy próbują odszukać białogłowego langura, jedną z najbardziej zagrożonych wyginięciem małp. Inni chcą zobaczyć Hospital Cave. 
Nasza wycieczka wróciła, jednak na statek, gdzie spędziliśmy drugą noc. I to najbardziej mi się podobało. Słońce próbowało się przebić przez chmury i nie wiem, jak to zrobiłam, ale jako jedyna opaliłam się na czerwono:) W końcu można było położyć się na leżakach na górnym pokładzie i podziwiać widoki. Można było również popływać kajakami wśród tych niesamowitych skał. A jeśli na pokładzie nie znalazłeś wystarczająco jedzenia, to z łodzi można było się nabyć wszystko.



Można jeszcze zawitać do jeden z jaskiń.

 

Halong Bay oczaruje Was, szczególnie zachód słońca widziany z pokładu statku. Natura jest piękna, jednak organizacja wycieczek może rozczarować. Mimo wszystko warto przekonać się na własnej skórze i samemu ocenić to miejsce.






czwartek, 1 grudnia 2016

Wietnamskie napitki

Trzy tygodnie w Wietnamie to zdecydowanie za krótko:) A tak naprawdę przez kolejne dwa zbierałam się z uporządkowaniem zdjęć i zabraniem się za pisanie. 
W Azji byłam już kilka razy, zdążyłam zjechać większość część Tajlandii jeszcze przed polskim boomem, a pierwszą egzotyczną destynacją były Chiny. Tym razem padło na Wietnam. Dlaczego? Bo chciałam zobaczyć kilka tamtejszych zabytków, dla porównania, zobaczyć tarasy ryżowe w drugiej strony granicy i przede wszystkim spróbować lokalnych specjałów.
Po raz kolejny skorzystałam ze styczniowej promocji Qatarskich na loty - i udało się zabukować bilety w dobrej cenie na trasach Wawa-Hanoi i Ho Chi Minh-Wawa (dobra rada: sprawdzajcie takie połączenia, zaoszczędzicie czas i nie będziecie wracać do punktu A).

Napoje Wietnamu - taki tytuł również pasowałby to tego materiału. Wszyscy skupiają się na potrawach, a ja zacznę od trunków i nie tylko.

1. Kawa ponad wszystko!



Nigdy bym nie przypuszczała, że w Wietnamie spotkam tyle smakoszy kawy. To prawdziwe zagłębie tego napoju. Na każdym rogu, na każdym stoisku, nawet na łodziach napijesz się kawy. I to nie byle jak podanej. Z powodu wysokich temperatur koniecznie trzeba napić się CA PHE SUA DA, czyli mrożonej kawy z mlekiem. nie było by w tym nic specjalnego, ale... zacznijmy od podania, W kawiarniach i restauracjach podana ona zostanie z dwoma szklankach, Jedna będzie wypełniona lodem, a druga z kawiarką i żadnym mlekiem tylko ze słodkim kremem! Coś jak mleczko skondensowane tylko słodsze. Taką miksturę mieszany i zalewamy lód, Małe ilości kremu kupisz w puszkach, więc nie zdziw się, jak ogromnym nożem będą otwiera puszkę i wlewać coś jasnego do szklanki. Na mniejszych stoiskach kawa jest już schłodzona i rozlewana z większych butelek. A na pływających targach podpłyną do Was lodzie z mobilnymi kawiarniami. Osobiście nie lubię tego napoju, ale jak już raz spróbowałam z kremem, to zaczęłam rozumiem uzależnienie od czegoś tak dobrego:) Obowiązkowo do spróbowania (15.000 dongów). Dla odważnych, a raczej ciekawskich: w Hanoi możecie spróbować jajecznej kawy z wyczuwalnymi cząstkami żółtka.

2.  Niesamowita Trzcina cukrowa 


Wow! To chyba najodpowiedniejszy opis trzciny cukrowej. Dlaczego wcześniej nie miałam z nią styczności?! Największą jej ilość widziałam w górach w okolicy Sapa, w formie ze zdjęcia numer 2. Plemiona górskie muszą mieć bardzo wytrzymałe i zdrowe zęby. Nie zauważyłam, aby tamtejsze mniejszości narodowe chodziły z wodą, zamiast niej nie dopuszczają do odwodnienia przez trzcinę cukrową w postaci krzaków. Najpierw kije tnie się machetami na mniejsze kawałki i struga jeden koniec. następnie zębami odgryza się systematycznie zewnętrzną warstwę. Środek jest bardzo wodnisty i słodki. Należy go żuć, a po wyssaniu wszystkich płynów, wypluwamy łyko. Dużo z tym zabawy i ręce się kleją, ale jakie smaki i jaka zabawa:) Dla wygodnickich w większych miastach lub na postojach autobusowych znajdziecie specjalne wyciskarki (kubek kosztuje ok. 5.000 dongów).

3. Shake

Były tak dobre, że przed wypiciem nie zrobiłam ani jednego zdjęcia. Shake z rana, przed wyjściem na plażę był pyszny. Papaya, mango i banan to prawdziwe pyszności, koniecznie w kremem- tym samym, co do kawy (20.000 dongów).

4. Mrożona herbata


TRA DA - mrożona herbata jest bardzo popularna w Wietnamie. Często można dostać też TRA CHANH, czyli smakową wersję, którą dostaniesz za 2.000 dongów do np. zupy. Oczywiście każdy wariant będzie z ogromną ilością lodu. Herbata jest również podawana w Sajgonie do kawy, takie swoiste combo.

5. Ruou i wódki smakowe


Jak w każdym kraju i w Wietnamie znajdziemy mocniejsze trunki. Ruou zostałam poczęstowana w górach i dla turystów nosił przemianowany na happy water. W tym kraju znajdziecie dużo smakowych wódek, przede wszystkim z małych, kwaskowych jabłek (na zdjęciu po prawo). Owoce zalewane są alkoholem przynajmniej na 3 miesiące. Inne odmiany są z owocami, bulwami lub z robakami. Czasem na wiejskich drogach można zauważyć stoiska z takimi słoikami.

6. Piwo, czyli na zdrowie - chuc suc khoe


Te i wiele innych piw można spróbować w różnych częściach kraju. Jednak najbardziej w pamięci zapadło mi BIA HOI, które można degustować tylko w Hanoi. Wieczorem wybierzcie się do do Starego Kwartału w okolice zbiegu ulic Ta Hien i Luong Ngoc Quyen, gdzie po zmroku znikają stragany z jedzeniem, a pojawiają się niezliczone ilości krzesełek. Ja wybrałam boczną uliczkę, gdzie spijałam piwo z miejscowymi, z dała od turystów. Za jedyne 10.000 dongów spróbowałam świeżego piwa z beczki, którego nie kupisz nigdzie w sklepach.

poniedziałek, 24 października 2016

Wspomnienia z Chin - magiczne miejsce

Jednym z miejsc, które zrobiło  na mnie największe wrażenie było miasteczko Yuanyang. Dostać się tam można tylko autobusem z Kunmingu, pod koniec trasy jedzie się niezwykle malowniczą trasą z wieloma serpentynami, a za oknami pojawiały się różnorodne plantacje. Nasz cel osiągnęliśmy wjeżdżając na wysokość około 2000m.n.p.m. Zaprowadzono nas do małej wioski, gdzie nocowaliśmy u przemiłej gospodyni. Prosty dom z ogromnym balkonem, z którego można podziwiać przedsmak tarasów ryżowych. Ci, który lubią ciszę, brak turystów oraz przyrodę muszą koniecznie wstać o 6:00, wspiąć się na dach lub rozsiąść się wygodnie w bujanych hotelach i czekać na wschód słońca. Myślałam, że już nic nie zrobi na mnie takiego wrażenia, ale po raz kolejny mile się zaskoczyłam. Już wcześniej na dworcu zamówiliśmy busa z tutejszym przewodnikiem, który w ciągu kilku godzin miał pokazać nam okolicę. Tarasy ryżowe są od siebie znacznie oddalone, więc w ten sposób najlepiej je zwiedzać. Oczywiście kierowcy znają tylko kilka słów po angielsku, ale można się z nimi porozumiewać na migi. Wchodząc do wiosek polnymi drogami uniknie się uiszczania opłat dla turystów. Prawdziwą przygodą było przedzieranie się przez tarasy i napawanie się tymi niesamowitymi widokamiJ W Chinach bardzo łatwo rozpoznać mniejszości narodowe, które zamieszkują również w okolicach Yuanyang. 
Kobiety noszą charakterystyczne stroje i niepowtarzalne nakrycia głowy i ozdoby. Trafiłam również na prawdziwy targ, gdzie można było za pół darmo kupić grzyby mun czy owoce. W drodze powrotnej dowiedziałam się co to znaczy nocny autokar (jest on nieznacznie droższy, ale ma się większy komfort podróżowania). Są w nim tylko miejsca leżące i to w dodatku piętrowe. Każdy przy wsiadaniu musi zdjąć buty i włożyć je do torebki, aby nie pobrudzić dywanu. Na każdego czeka poduszka i kołdra, a buty i bagaż podręczny można położyć na swojej półeczce w nogach.  Po kilku godzinach obudzono nas i na migi pokazano, że musimy się przesiąść do innego autokaru. Świetna atrakcja dla obcokrajowca.


















piątek, 14 października 2016

Zamek w Oporowie

 
Zamek w Oporowie był dla mnie wielką niewiadomą. Jak to zwykle bywa, pojawiam się w Łodzi, a moja rodzina już zaciera rękę na myśl o wycieczce.
Z Łodzi kierujemy się na Kutno i tu przyda się nawigacja, ponieważ na trasie nie znajdziemy drogowskazów do tej atrakcji. Tak naprawdę jedziesz polami, a tu nagle wyłania się las.

 
A dokładnie 10hektarowa posiadłość otoczona murem (herby na bramach są oryginalne). To doskonałe miejsce na spacer po parku, który możemy połączyć ze zwiedzaniem na pozór ubogiego zamku. Zapamiętajcie tylko, że kompleks otwarty jest od 10:00 do 16:00, w weekendy do 17:00. Aż miło popatrzeć na tak zadbany zamek, który jest swoistych "szczęściarzem:. Poniekąd ze względu na swoją lokalizację przetrwał trudne okresy w historii Polski. Zamek został wybudowany w pierwszej połowie XV w. na styl średniowiecznej rycerskiej rezydencji obronnej.



Po II wojnie zamek przejęły władze PRLu, ale już od 1947 roku pojawił się plan utworzenia muzeum. 2 lata później ekspozycja została udostępniona zwiedzającym. Obecnie bilet wstępu kosztuje tylko 8 zł (szok).
Do zwiedzania udostępniono dwa piętra, gdzie każda sala przepełniona jest zabytkami z równych okresów. Mniej osobiście urzekł stolik - globus z awarii z 1820, komoda z siedmioma szufladami na bieliznę na każdy dzień czy szezlong z drugiej połowy XIXw. A jeśli lubicie się rozglądać, to w skarbcu zobaczycie oryginalną posadzkę, a w komnatach na piętrze stropy polichromowane z XVIIw.
Wisienką na torcie są bardzo ciepli i gadatliwi ochroniarze, którzy nie jedno mogą opoiwedzieć o tym miejscu.