sobota, 9 września 2017

Sapa - wietnamskie tarasy

Najlepiej dostać się do tam nocnym busem , który w niczym nie przypomina tych, jeżdżących po europejskich drogach. Od razu przy wsiadaniu zdejmujesz buty i wkładasz je do otrzymanej foliówki. Miejsca znajdują się w trzech rzędach i na dwóch poziomach.  Jeśli jedziecie za dnia polecam wybrać te wyżej, lepsza perspektywaJ Nie uświadczysz tu miejsc siedzących tylko leżanki z zagłówkiem i kocykiem. Niezależnie jednak od poziomu ich czystości polecam zabrać swój śpiwór. Prawie zawsze klimatyzacja tak mocno chłodzi, że należy się dobrze opatulić. W niektórych busach znajdują się toalety oraz wifi. 

Tym razem autokar w nocy zatrzymał się na parkingu i stał tak kilka godzin. Zaznajomiona już z przeróżnymi zabiegami, a może bardziej tym, że i tak nic nie zdziałam, poszłam spać. Jak się okazało od poranku, byliśmy już na miejscu od kilku godzin. Czekaliśmy po prostu na pokoje lub kolejny transport. W Hanoi wykupiłyśmy kilkudniową wycieczkę po tarasach ryżowych i ktoś miał nas odebrać z postoju.  I tu pojawiła się masa kobiet w ludowych strojach z kartami z imionami. Niestety ludzi ubywało, a na nas nikt nie czekał. Koniec końców okazało się, że nasze imiona były strasznie przeinaczone (Marta = Elias?). Dlatego warto robić zdjęcia kwitów wycieczki – są one zbierane przez kierowcę i już ich nie zobaczycie, a na nich znajdują się dane  agencji i szkielet wycieczki. A z tym planem, a raczej jego kolejnością też różnie bywa.
Hostel kontenerowy okazał się strzałem w dziesiątkę. Marzyła mi się ciepła woda, a jak zobaczyłam suszarkę, to byłam już pod wrażeniem. Ale najistotniejsze było oczywiście jedzenie, duże i bardzo smaczne posiłki, które można było wybrać z karty oraz przygotowywane były o jakiej chcieliśmy porze. Minus: temperatury nocą spadały do 10 stopni, a w każdym pokoju zamiast klimatyzacji był po prostu duży otwór. Spałyśmy w śpiworach, czapkach i pod kołdrą, ale takie warunki wynagradzały nam widoki.


Pierwszego dnia zobaczyłyśmy wioskę Cat Cat. Wejście do wioski jest oczywiście płatne, ale w moim odczuciu należy ją zobaczyć ze względu na stroje ludowe tutejszych mniejszości  oraz aby zobaczyć, co mają one do zaoferowania. Wzdłuż wąskiej drogi znajdują się niezliczone stoiska – kupisz na nich dosłownie wszystko. Możesz też zajrzeć do chat i przekonać się, jak żyły lub jeszcze żyją rodziny. Zrobiłam tutaj jedno z najlepszych zdjęć ludzi, a nie jestem w tym dobra. Starsza pani w ludowych stroju robiła cuda przy pomocy materiału i laku. A jak się uśmiechała, jak pokazałam jej zdjęcieJ Wcześniej miałam już styczność z kolorem indygo w Chinach, gdzie widziałam balię z materiałami, ale dopiero tutaj zobaczyłam krzaki rośliny. Wystarczyło rozgnieść liście i chwilę potrzymać je w dłoni , a na pół dnia zostawał zielony kleks. Gdybym potrzymała go chwilę dłużej byłby niebieski, bo przecież z tym kojarzymy indygo. Szlak ciągną się dolinami i pagórkami, więc trzeba pamiętać o odpowiednim obuwiu. A jeśli go nie macie, to Sapa jest odpowiednim miejscem na zakupy wszelakiego sprzętu turystycznego, bo tu tętni sprzedaż podróbek najlepszych plecaków itd. Ja osobiście wolałam popatrzeć na kobiety w tych nieziemskich strojach ludowych, które wyszywały lub zajmowały się tworzeniem innych pamiątek. W każdym takim górskim miasteczku koniecznie trzeba zajrzeć na targ. Myślałam, ze nic mnie nie zaskoczy, ale przenośny zestaw do karaoke ze złotym mikrofonem oraz same uczestniczki, skradły me serce. No może jeszcze babcie, które pozwalały mi robić zdjęcia swoim niebieskawym od indygo dłońmi.


Drugiego dnia zostawiłyśmy duże plecaki w hostelu i tylko z najpotrzebniejszymi rzeczami ruszyłyśmy na dwudniowy trekking. 15 km wycieczka po tarasach ryżowych, niby nic wielkiego, ale miejscami brodzenie w błocie, zsuwanie się ze ścieżki  tak, aby nie zjechać kilkanaście metrów. Czyli coś co Marta lubi najbardziejJ W Sapa 98% przewodników to kobiety. Nie prowadzi Cię jedna tylko kilkanaście (obowiązkowo w kaloszkach i strojach ludowych, a czasem z przewiązanymi na plecach dziećmi). W razie potrzeby panie pomogą przejść cięższy odcinek, pośmieją się z Tobą, zamienią kilka prostych zdań po angielsku lub obdarują np. ręcznie robionymi podczas wycieczki ozdobami. Koniecznie przygotuj się, że pod koniec dnia będą czekały na napiwek.
Niektórzy dziwią się, dlaczego sypiam w hostelach (homestay). Zawsze spotykam z nich pozytywnych ludzi, którzy chcą podzielić się swoimi przeżyciami. A przy tym trafiam na perełki. Ten hostel był umiejscowiony w dolinie, gdzie można było wygrzewać się na ogromnym tarasie albo leniuchować w hamakach. Panie częstowały papają i ananasem z ogródka, a kolacja okazała się prawdziwą ucztą z niezliczoną ilością potraw. W  centralnej części chaty znajdowało się ogromne podwyższenie, które służyło za siedzisko albo leżankę (jak w moim przypadku po kolacji). Na piętrze pod ścianami każdy znalazł swoje łóżko, bo na środku była ogromna pusta przestrzeń.
Następnego dnia czekał nas już mniej wyczerpujący trekking, ale przed tym śniadanie z naleśnikami i nieziemską płynną czekoladą i świeżymi bananami. Ruszyliśmy w kierunku wodospadu. Wprawdzie ludzie dziwnie na nas patrzyli, bo niby zima czyli 20 stopni, a my kąpałyśmy się pod wodospadem w prowizorycznych strojach kąpielowych. W każdym razie byłyśmy atrakcją turystyczną dla japońskich turystów.